— Jakże? przecie nie na śpas...
Podziękowała mu pięknie oczyma za tę ochotność gotową, i pogoda stanęła znowu między nimi. Nie myśleli już o dalekich krajach i nie zazdrościli im niewidzianych cudów.
— Niech se ta mają, co chcą, kiedy nam tu dobrze.
— Hej...
Zgodzili się oboje na jedno. Patrzeli na się leżęcy i chciwie choć pokryjomu wypijali se z oczów szczęśliwość. Po twarzach ich, zaognionych gorącem i upojeniem, chodziły złociste kółka, z pomiędzy liści buków padające, i staczały im się co chwila na oczy; więc uchylali je od światła i uśmiechali się jak dzieci tej słonecznej psocie.
Szmer się jakiś uczynił u kraja.
— Coz to? — szepnęło dziewczę.
Podniósł się pasterz i popatrzał.
— To ta wywiórka tak szmerzy... Puszcza szyszki smrekowe, co se naznosiła... Niema bukwi tego lata — rzekł, przychylony ku niej, a myśli sobie: „Co też to w tych oczkach siedzi...“
— Nie patrz tak, bo mnie urzekniesz — zaśmiała się.
— Tyś mnie już dawno urzekła...
— Nie pleć. Jaka też to ta trawa... — rzekła, aby coś powiedzieć.
— Kany?
Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/43
Ta strona została przepisana.