Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/44

Ta strona została przepisana.

— I tu! i tam! i wszędy!...
Zerwała się swawolnie i zdziwionemu śmiała się w twarz, mówiąc oczami: „Pocałowałabych cie za to, żeby...“
W te razy zagrzmiało w dali. Oboje zcichli, nasłuchując.
— Kanysi bardzo daleko...
— Bedzie deszcz z tego gorąca.
— Trza do wołów... — poradził pasterz z powagą.
— No... Kto kogo przegoni?
Puścili się pędem ku wierchowi — poprzód pasterka, za nią pasterz. Dopędził ją przy wierchu i objął ramionami.
— A widzisz... mam cię... teraz-eś już moja!
— Puść... — zatchnęła się powietrzem.
Uwolnił ją posłusznie — i poszli obok siebie, dysząc głośno. Stanąwszy na wierchu polany, rozejrzeli się. Na zachodzie noc się czerniła. I znowu przeszło ich serca uczucie, jakby ptak słońce przesłonił. Ale to jeno na moment. Słońce grzało jak poprzód — większa połać nieba była jasna — ziemia pogodą jaśniała...
Uśmiechnęli się sobie i poszli za wołmi.

II.

Zapowiadana tłumionym przez oddal łoskotem i wyprzedzającemi zgęstniałą, murem sunącą noc