nie ta owada zjadliwa, która je żelazem ostrem popodgryzała u śniatu.
Najstarsza z onych jedli stała, wrośnięta w krzemienne podskale, u samego wierchu od południa, pobok polany, na której woły pasano.
Zdaleka czerniła się jej korona czapista, niby gniazdo orle gdzieś w obłokach, zaś niższe jej konary, zaschłe i powykręcane, niektóre jakby w łokciu żylastym zgięte, upięstnione, groziły — zda się — zbliżającemu się człeku, niby potworne ramiona. Ku dołowi kadłub się odsłaniał: nieobyczajnie hruby, spotworniały od bulw, narośli zaskórnych, ochropiały naokół popadaną korą, sękami poukruszanemi z miodu upępiony, do tego tu i ówdzie przez dzięcioły skłuty, zdziurawiony.
Poniż kadłuba, w odziomku, otwór się czernił na wysokość drzwi. Miała ta harna jedla wnętrze wypróchniałe; odziomek — szczery żłób, a i kadłub we wnętrzu, o ile się zdołu widziało, był próżny.
Pasterze, różnemi czasy tu pasący, korzystali z tego i palili w niej; i wydrążyli ją jeszcze bardziej, tak, iż śmiało mogło się w jej wnętrzu dziewięciu ludzi stojęcy pomieścić; mimo to jeszcze zdrowie miała mocne.
Podczas burz, zawiej ciemnych lub inszej jakiej niepeci, była ta jedla schroniskiem wielu strwożonych i bezdomnych istot. Przez kilka lat
Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/47
Ta strona została przepisana.