— Tu przeczekamy — zadudnił głos pasterza we wnętrzu.
Ptaszęta, zaniepokojone, kręciły główkami, dumając, czy by nie wymknąć. Ale widząc, że młodzi bez żadnego złego zamiaru tu weszli, uspokoiły się i zapadły na nowo w półsen czuwający.
Wiewiórka też za ich wejściem wymsknęła się otworem nazewnątrz, a za moment wraziła łebek, posłuchała i cała się wewinęła z powrotem na miejsce.
Młodzi stali czas jakiś milcząco, nastrojeni podobnie, jak wszystek dookoła żywot. Martwa cisza oczekiwania i ich przygniotła. Jednotonne uczucie szło po włóknach-żyłach wszystkich jednem powietrzem, choć różnie albo i zgoła utajenie, dychających jestestw.
Burza się zbliżała zwolna. Różne znaki zbliżenie się jej powiadały. Słychać było jakoby olbrzymie stąpania, od których ziemia drżała i echo szło dudniące.
— Dobrze tu z tem schroniskiem... Kabyśmy byli uciekli? — ozwało się dziewczę pierwsze, chcąc trwogę serca zagadać.
— Ja raz tak szedł... od wołów, w nocy... Burza zdybała mię w lesie...
— Jezus! toś ta miał...
— Szedłech na ślepo, nie widzęcy. Co sie łysnęło, tom krok stąpił... Pierony biły...
— Nie mów...
Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/50
Ta strona została przepisana.