Przeżegnała się, bowiem łyśnięcie dało się widzieć przez otwór. Zaniedługo huk się dobył i popłynął po lesie w dudnieniu.
— Blisko kanysi.
— Pójdę wyjrzeć na woły — rzekł pasterz.
— Nie chodź! — strwożyła się.
On też nie myślał iść. Tak sobie rzekł, chcąc śmiałości dodać sobie i dziewczęciu. Patrzeli w otwór, wyczekując nowej błyskawicy, aby się na czas przeżegnać.
— Pokrapuje...
— To chyba grad...
— Nie, takie grube krople...
— Czy nas tu nie zamoczy?...
Podniosła głowę i pojrzała do góry.
— Widzisz ty, i ptaszki tu są... i wywiórka!
— Ciszej, niech se ta siedzą.
— Dyć kazby ja ich wyganiała... Biedactwo... Oni się tu przódy schronili, to mają przed nami pierwszeństwo.
Znowu łysnęło — już wyraźniej. Oboje się przeżegnali, a pasterka, schylona, poczęła drżeć wiotkiem ciałem, jako ta młoda koralina w wietrze.
— Boisz sie? — spytał ją ztkliwionym głosem.
— Nie... nie boję sie przy tobie... — odrzekła, dygocąc jeszcze.
Otoczył ją ramieniem nieśmiało.
— Chciałabyś przy mnie być... tak zawdy...
Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/51
Ta strona została przepisana.