Głos mu drżał wzruszeniem serca, rozechwianego burzą i uczuciem.
— Nie powiesz mi...?
Skinęła jeno głową i przychyliła się ku niemu.
Wzruszeniem opowici, milczeli, czując dygot serc swoich przy sobie. Widzieli się jakoby w chałupie — bezpieczni. Gdzieś tam daleko idzie burza — gdzieś tam daleko grzmi... Serca się tłuką — czują wzajemnie ich młoty — lecz chyba nie z zalęku.
— Radaś mi choć troszkę?
— Coż sie pytasz... przecie wiesz...
Szeptają bardzo cicho — myśli się same słyszą.
— Haźbieś...
— Co, Józuś...
Pieszczą się imionami swemi, muskają się niemi po sercach, niby miękkiemi piórkami. Wreszcie słowa wydają im się nijakie i zbędne — więc milczą, przytuleni do siebie, objęci szczęściem, jako powietrzem pachnącem.
Trwają tak, nie wiedząc o czasie, nie widząc nic, ino jakąś przed sobą jasność łagodną, przerozkoszną, która się przesącza w serca, aże przestają bić z rozkoszy... Kolana się gną, jakby dusze uklęknąć chciały przed tem Niewysłowionem... Życie minione wydaje się snem... a to istnienie prawdziwe... Prawda...
— Czy to prawda? — pyta się dusza. A wargi szepczą: — radaś mi?
Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/52
Ta strona została przepisana.