Skinęła, i głowę tę przekochaną schyla mu na piersi. Przytulił ją mocniej i niezgrabnie pocałował jej włosy. Pachność z nich uderzyła mu do głowy, niby trujący czad.
W te razy światłość przebiegła po wnętrzu. Młodzi ledwo zdołali się przeżegnać, gdy huk się rozszedł trzaskający, jakby kto górę krzemienia rozłupał. Za moment nowa błyskawica, i znowu huk podobny.
— Jak sie też to przeraźnie łyska...
Rzeczywiście, błyskawice były jakieś przerażające, niezwykłe, jakich pasterze nie widzieli za życia swego niedługiego. To też gromkie ich światła rzucały trwogę na ich serca; stali w zalęku, tuląc się ku sobie, jako tych ptasząt dwoje ponad nimi.
Deszcz począł ciąć naremny. Ani światu nie było widać. Błyskawice raz po razie sypały światło przeraźne — już i żegnać się trudno było za każdą — huk toczył się bez odetchnienia...
Dziewczę dygotało całe, jako ta najsłabsza trawa.
— Nie bój sie — prosił pasterz — przecie ja przy tobie...
I przytulał ramieniem żegnającą się co moment, a sam pobielał aże ze wzruszenia.
— Wnet przejdzie... widzisz już grzmot słabnie...
Zdawało się rzeczywiście, że się huk potoczył
Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/53
Ta strona została przepisana.