tak wieczora wyglądał. Pasterze z pastwisk pozajmowali bydło, pouciszało się, mroczno już było — a on jeszcze z wołmi na Płoszczanie marudził. W ubocz pozierał co chwila, czy się nie ukaże. Już i droga we wrębie poczęła ginąć w mroku, a on wzrok wpijał aż do bólu... Zdawało mu się czasem, że się ktoś tam rusza — idzie... pewnie żenie!... Aż serce mu skakało ze wzruszenia. Wpatrzył się mocniej — a to pniak... Tak go zwodziło kiela razy. Wreszcie pomroka zakryła ubocz doznaku.
Rozglądnął się za wołmi. Stały razem, obok siebie, oczekujące, nudzące się, szyję na szyi pokładające. Coż miał robić. Zajął je z ciężkiem sercem i pognał do domu.
Tak zeszedł Wojtusiowi dzień jeden. Takich podobnych dni miał wiele w tem lecie. Nie zawdy jednak słońce i obrazy dalekie zasłaniały mu tęsknotę serca. Miał dni ciężkiej posępności, gdy mgły skryły niebo, dni smutku, dni szarej nudy... Miał też i dni strachu.
W jeden odwieczerz, gdy po południu upalnem słońce zaczęło mżyć, Wojtuś, jako znający się już nieco na oznakach zmian powietrznych, rozglądnął się po stronach, by zmiarkować, skąd co