— La mnie?
— Bo wy nie macie grusek... a u nas są...
— Toś dziś utrząsł?
— Dziś.
Brała po jednej, jadła i śmiała się w przestankach. Wojtuś był już pół w niebie.
— Ja ci jesce jangrestu przyniesę! — obiecał.
— To macie jangrest?
— Nie. Ale ja wiem o nim. Rośnie w brzegu nad Płoscaną... Ino tam żmije są...
— Nie bois sie to?
— Co sie mam bać!
— Cie! Jaki śmiały! — chichotała.
Wojtuś, całkiem już przyośmielony, postanowił odważnie powiedzieć jej... Ważył w myśli: co — jak... I z drżeniem ledwo spytał:
— Widziałaś mie, jak-ech pasł na Płoscanie?
— Ba, dyć nieraz.
— I ja cie tyz widział... codzień... jak-eś gnała...
Więcej jej nie umiał powiedzieć. Wszystko to już zresztą przeszło i nic z tego niema. Teraz radość w sercu z jej widoku wszystko przykryła. Słowa zbytnie.
Patrzył w jej oczy bijące weselem, w jej usta rozchylone, jako kwiat do słonka, i strasznie dobrze mu było.
— Coz tak patrzys? — śmiała się. — Jesce mie orzeknies...
— To odcynię...
Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/84
Ta strona została przepisana.