W jeden wieczór zganiał woły nadół. Gnał sam. Pasterze z polan już pognali. On zabawił się jeszcze przy koszarze.
I gnał z góry ubocza przez wrąb, w widnym jeszcze pobrzasku, padającym od zorzy zachodu.
Z wrębu droga skręciła w przylaski, na zakręcie zarosła trawnikiem.
Darń tłumiła stąpania wołów, i on też cicho szedł za niemi.
Przechodząc koło przylasku, rzucił okiem w głąb i w zdziwieniu zatrzymał się. W źrocznym odbrzasku pomiędzy smreczkami dojrzał dwa łyse woły... Przyjrzał się lepiej — istotnie — woły Kasi...
— Przecie już spora chwila, jak pognała. Czyby czekała tu — na niego?
Serce zabiło mu z radosnego przypuszczenia. Cicho podsunął się — odchylił gałęzie smreczków i — cofnął się czemprędzej.
Obaczył Kasię — w uścisku z Jędrkiem Z doliny...
Zbiegł prędko za wołmi, które już niżej zeszły i gnał do domu. Wstyd jakiś bolesny czuł w sercu. Napróżno silił się go pozbyć. Smutno mu było bardzo, ciężko i czegoś żal...
Raz — pamięta — ale to już bardzo dawno — podobnie żal mu było nowiuteńkiego kapelusza,
Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/90
Ta strona została przepisana.