Strona:PL Orkan - Warta.djvu/120

Ta strona została przepisana.



V.

Jakże to morze opisać — jak o jego dziwnej urodzie opowiedzieć? Malowaćby je w każdej porze dnia, w każdej godzinie, w każdej chwili, gdy za sprawą cudowną słońca zmienia się jego oblicze.
Patrzę na nie z Orłowa...
Pogodny dzień. Morze spokojne — leniwą falą pieszczotliwie muska piaski wybrzeża. Na całej roztoczy wszerz rozchodzą się pola barwne, zachodzą jedne za drugie, tają w świetle odbicia, błękitnieją, jakby wyśnione pola łąki niebios. Na horyzoncie świecą smugi, niby lustra niezmącone słońca.
Nieznacznie, a niespodzianie pod niezmienną świetlą nieba coś się poczyna dziać. Miedze pól barwnych nikną, lustra gasną. Nadleciał powiew z niewiadomych dróg, pogmatwał włośnie promieni. Morze się poczyna marszczyć. Zieleń głębieje — błękit zataja się w fiolecie i po zgurbach wstających fal zbiega na zachyl horyzontu.
A znowu mgliste wstało rano. Morze jest szare, jednotonne z niebem — najlżejsza smuga nie wskazuje granicy wód i powietrza. Z brzegu wkroczyłbyś — zda się — wprost w ramiona popielate nieba. Duszę ogarnia zawód.