za swoimi. Jakaś stara kobiecina patrzy załzawionemi oczyma w okno pierwszego piętra, gdzie „odebrani“, wychylając się, huczą na cały rynek:
„Pódziemy se dołu, ej, dołu ku dolinie —
Kozda nasa kulka wraha nie ominie“...
— z chlipaniem połyka łzy, staczające się po brózdach lic, wreszcie, nie mogąc się zsilić, wybucha głośnym szlochem.
Z okna pierwszego piętra przez ciżbę głów huczących wychyla się po pierś młody wyrostek. Woła w głos, by był słyszany:
— Iciez, mamo, du domu. Nie krzyccie, bo ni macie o co. I takby mie wzieni — a ja wolę tu, przy legjonach, przy nasych. Iciez du domu, nie stójcie. Przydę jesce, bo nam obieceli urlop, to wam pomogę zebrać z pola.
Ucichła, przygarbiła się, naciągła chustę na głowę i posłusznie odeszła.
Parę niewiast młodych otacza rosłego chłopaka, który płacze.
— Coz jemu? — pyta ktoś. — Cy go odebrali?
— Haj!.. temu krzycy, jeze go nie wzieni.
— Widzieliście wy?
Przechodzi wójt z tejże wsi.
— Mój wójcie — zwraca się doń ów chłopak — pytam was pieknie, wstawcie sie za mną...
— Ja już gadał konwisyji — rzecze wójt — jeze mas strasną chęć, chłopce, ale coz... skrony tych palców ni mogą cie wziąć. Taki przepis.
Chłopak podniósł dłoń prawą. Czterech palców brak. W jakieś bitce ucięte lub też z urodzenia...