Dużo zmian zaszło przez ten przeciąg czasu. Przedewszystkiem zmienili się goście. Do wojny jeszcze było jako tako. Przez letnie miesiące przewijało się sporo rzetelnej inteligencji — zimy uciszone poczęły wyrabiać dość sympatyczną społeczność. Pierwsze miesiące wojny nadniosły już strachajłów różnego rodzaju, którzy tu jako we względnie bezpiecznym kącie pozostali, uprawiając politykę komunikatową, denerwując wzajem siebie i otoczenie. To jeszcze nic. Z biegiem wydarzeń strachajły poczuli nawet w sobie bohaterskie dreszcze — dumnie na rynku stojący, naprzeciw krzyża na Giewoncie, pomnik Jagiełły, począł napawać otuchą. Aż uderzyła o Zakopane wszystko przytłaczająca, jedyna na krwi świeżej triumfująca — fala paskarzy. Ludzie o czulszym naskórku chronili się, gdzie mogli, po kątach, przed tą zalewającą wszystko falą chamstwa. Przecie i fala ta groźna cofnęła się, ostawiając kałuże cuchnące, które słonko, wszystkim dobrotliwe, wysuszy. — Dziś, w masie, publiczność letnia w Zakopanem jest powojenna, mieszana, prawdziwie letnia, nijaka.
To — co do gości. A górale?... I tu wojna przeorała trzósłem zardzewiałem po charakterach, po nerwach, po sercach. Gazdowie starzy, których już i mało staje, pocofali się z jarmarku Krupówek do swoich komór samotnych, lub pocichu się w tych hałaśnych czasach ku swoim towarzyszom na cmentarz wynieśli (jako Sobczak Stanisław „Jochym“, Roj Wojciech) — znikomie mało już tych, co wspominają radzi, jak to z panem poetą Nowickim, abo z Tetmajerem, abo z inszymi „godnymi panami“ na Śpis, abo na Orawę, abo ka indziej za Tatry jeździli. — („Były to czasy! nie takie!“.)
Strona:PL Orkan - Warta.djvu/46
Ta strona została przepisana.