podług swej uwagi. I o to się poczęło. — Witkiewicz sam tak o tem później opowiadał:
— Przychodzę na budowę. Widzę: pion schodów nie podług mej myśli. Wzywam majstra-budarza i powiadam: „Te schody nie tak mają stać, ba tak a tak“ — wskazuję. Tłumaczę przytem najzrozumialej jak mogę, czemu tak ma być, jak mówię, a nie tak, jak im się widzi. „Poprawcie to zaraz — mówię — cobych, jak jutro przyjdę, zastał schody tak, jak mają być“. Nic na to nie odrzekli. Przychodzę nazajutrz — patrzę — schody niepoprawione. Wzywam znów majstra, przedkładam, ale już surowiej, i przykazuję, cobych jutro, jak się na budowie zjawię, schody już zastał poprawione. Ba — przychodzę nazajutrz — patrzę — w schodach nie widzę odmiany. Nieruszone. Widać zacięli się przy swojem.
Wołam tedy majstra i z pozorem ozeźlenia, jakiego we mnie niemasz, powsiadam nań ostro z góry: „To wy sie — mówię — za majstra niesiecie, a rzecy takiej prostej ni możecie zrozumieć?... Dyć jakbych to wyłożył prostemu chłopu nie cieśli, co rąbanicę w garzci trzymie, toby wnet pojął — a wy?!...“ I w tym sensie holofię na niego. „Zapowiadam: coby mi to na jutro, jak przyjdę, było zrobione“. Nazujutrz przychodzę — patrzę: — jest tak, jako mówiłem. Dobrze. Ale widzę: na moje „Szczęść Boże“ ktoś tam jeno z budarzy coś mruknął — zajęty niby każdy pilnie swoją pracą — kapelusze pospochylali na oczy — rzekomo nie widzą mnie: źli. Będziesz tu z nimi nadal robotę prowadził! Trza końcem jakiegoś wyjścia...
— No widzicie — powiadam. — Tak, jako mówiłem, miało być, i teraz jest dobrze. Ale tu jesce jednego brak...
Strona:PL Orkan - Warta.djvu/59
Ta strona została przepisana.