Strona:PL Orkan - Warta.djvu/86

Ta strona została przepisana.

go z dawnemi laty ślebodę, Danielową swoistą niezależność. Mówią o tem choćby te „śtrafy“, jakie żona zapłaciła zań, gdy fiakrował, za niestosowanie się do zarządzeń władz co do miejsc postoju, szybkiej jazdy i t. p. Nie chodziło tu o taksę, o zarobek. Daniel-fiakier bogacza-gościa pominął, a jechał z tym, co wiedział, że się z nim ucieszy. Tańczyć szczególnie lubiał. Gdzie okazja się zdarzyła — w karczmie, w schronisku, przy watrze, ba, przy koniu na ulicy — tańczył.
A drugą naturą jego były Tatry. Chodził w nie jako przewodnik, a i sam wybiegał w góry dla uweselenia duszy abo poprostu z ciekawości; co też tam, jako też tam, czy już śnieg zlazł, czy stawy puściły... Nic to, że roki szły, siedemdziesiątka się zbliżała. Daniel w naturze się nie starzał.
Aże przyszła ta zima — mroźna, pogodna, bezśniegowa. W Zakopanem cicho, jak w Witowie. Ni gości, ni nart, ni zawodów. Daniel musiał się nudzić. W góry go słońce ciągnęło — i może ta ostatnia radość...
Zdarzył się gość, młody student, Tatr nie znający...
— Pojedziemy, panie, do Morskiego?
Pojechali. W drodze powrotnej namówił go Daniel, by szedł z nim w Tatry. Niechętnie pono, lecz dał się przykłonić. A w Tatrach szreń — skały oślizgłe — lody; żaden przewodnik iśćby się nie ważył. Są tu letkomyślności, Danielowej naturze właściwe, które zresztą śmiercią swą zapłacił.
Wyruszyli z połednia na Halę Gąsienicową. Tam w schronisku zanocowali. Tam też Daniel 70-letni dla rozruszania kości ćwierć nocy przetańczył. Rano poszli