«Tyś to podjął mię z pospolitego mrowiska i w ręku swych wznosił wysoko, wyżej, aż mi w źrenice spłynęły blaski twoich gwiazd — i zarazem Tyś promienie źrenic tych zgiął ku ziemi, wyostrzył w przenikliwość, wyciągnął w dalekowidztwo i ujrzeć im dał mary, przeciągające przez świat z garbami nieszczęść i zbrodni, jak z górami, zasłaniającemi gwiazdy. Idą w dymach krwawych i stopy zwierzęce stawiają na gniazdach, na różach, na perłach, na śniegach niewinności, na purpurach królewskich ukochań. Słyszę pękanie czaszek ukoronowanych, rzężenie piersi bohaterskich, westchnienia róż konających, chrzęsty gruchotanych pereł...
«Od kolebki brałam w siebie tę baśń nad baśniami, która tragiczną prawdą ciecze u podnóży tej puszczy, aż zmieszała się ona z krwią moją, zabarwiła opony mózgowe, uczucia w sercu wyprężyła jak struny na harfie... a baśń nieskończoną jest i prawda jej tragiczną jest, o Panie!
«W tę niezmierną kartę, z której czytać mię nauczyłeś, zapatrzona, nie oglądałam się, nie zapobiegałam, nie widziałam, jak lata młodości nakształt fal wartkich u stóp mi płynęły, znikały, zanim więcierze swe zarzucić w nie zdołam, jak własne perły moje w konsze serca roztapiały się we łzy, zanim zdołałam wykuć z nich sobie pancerz i dyadem.
Ranek przeminął, południe nadeszło, przemija...
«Wieczór już Panie! Oto leśni ptacy,
Skłaniają skrzydła ku gniazdom w polocie...»
«Gniazdo me spadło strącone od gromu... I jak drobne ptaszęta rozlatujące się z trwożnym szczebiotem, gdy orzeł wierzchem puszczy popłynie; jak trawa tak wybujała, że unikają jej nizkie loty motyle; jak obłok, który nad świerkami stojąc, srebrnem okiem wpatruje się w leśną ciemnicę, gdy inne w swobodzie po błękitach promiennych igrają — tak jestem sama...
«Oto pól twoich umilkli śpiewacy,
Oto dzień cały przetrwałam już w pracy!»