— Ostańcie, bądźcie łaskawi, przenocujcie! Jutro raniuśko, jeżeli wam pilno, pojedziecie, a obaczycie, jak tutaj z rana światłości różne cudnie po drzewach grają i jak sarenki biegną przez błonie, aby napoić się w Jelonce...
Pomyślałam, że ciężko istotnie bywa nieraz tym, którzy sami jedni idą nocą, nocą... i wdzięczna byłam tej chłopce, że gdy nikt się nie troszczy, ona się zatroszczyła...
Nazajutrz, kiedy bardzo wcześnie opuszczałam budniczą osadę, światła jutrzni cudnie grały na drzewach, stado sarn biegło przez zielone błonie i dwa jelenie głowy z potężnymi karkami wychylały z lasu, nad którego półkolem rozchwiewał się po błękitach gasnący rumieniec Auszry.
Nad drzewami wsi, to wyżej, to niżej, rysowały się na różowem niebie ciemne sylwetki stojących po gniazdach bocianów.
Gdyby słowa wczorajsze już w świat nie uleciały, możebym dziś niektóre z nich pozostawiła tam, skąd wyszły, to jest, w zakrytej dla ócz wszystkich, oprócz oczu Boga, głębi mojej duszy. Ale już uleciały i zresztą — nie żałuję tego.
Nie chcę przedstawiać się tobie w postaci monolitu, skoro z rozłamań istoty mojej dobywają się niekiedy płomyki takie, jakie czasem błądzą wśród nocy nad gruntami, mającymi w świetle dziennem gładkość i spokój zielonej równiny. Że jeden z tych płomyków, na kształt zranionego ptaka, przyleci do ciebie, aby musnąć twe zamyślone czoło i u serca twojego przez chwilę spocząć, nie trwoży mię to ani martwi. Nie dlatego przecież dusze nasze z oddalonych punktów ziemi prowadzą tę rozmowę, aby dziecinną grą w chowanego zapełniać czas rekreacyjny.
Inna rzecz z tem, że rozłamania te istnieją we mnie; objaw to jest roboty podziemnej, dla której trzeba tłumika.