bardzo wcześnie, lecz dojrzałość ta musiała posiadać zrazu naiwne wiary i entuzyazmy swej przedwczesności. Wierzyłam, że gdy świątyni grozi runięcie, wyznawcy wszyscy z powagą kapłanów, z zapałem rycerzy, z pogardą dla bagatelek życia, wspólnie, spójnie, ramię przy ramieniu kuć będą żelastwa na wiązanie jej dachu, szukać rumianych hematytów życia dla zabarwienia pobladłych marmurów fasady. Roiłam ligi wzajemnych pomocy, przymierza sił mnóstwa, któreby, jak strzały w kołczanie, tkwiły w idei jednej i z cięciw miłości wypuszczane, jak strzały leciały do jednego celu. Z tą wiarą, z temi rojeniami, przybyłam pomiędzy ludzi światłych, świetnych, sławnych, tak pewna jak tego, że żyłam, że są to kapłani, rycerze, wodzowie. Byli to nektarnicy. Wdzięcznie grali na lirach, w ustach lub pod piórami mieli wymowę kwietną i miodną, część życia poświęcali nauce, sztuce, filantropii; niemniej ideałem, dostrzeganym najjaśniej i nęcącym najprzemożniej, był dla nich krzaczek różany. Więc zanuciłam z Heinem:
«Schwarze Röcke, seidne Strümpfe,
Weisse, höfliche Manchetten,
Sanfte Reden, Embrassieren,
Ach, wenn sie nur Herzen hätten!»
I z całego serca zaśpiewawszy:
«Auf die Berge will ich steigen!»
uciekłam do Krasowiec.
Tu, gdzie:
«Die dunklen Tannen ragen,
Bäche rauschen, Vögel singen»,
miałam towarzysza pracy, przedtem współwyznawcę biednego brata mego, w którego siłę wyznawniczą i przyjaźń bezgraniczną wierzyłam, jak w to, że żyłam. Gdy mnóstwo rówieśników jego powiew czasu odnosił za pomyślnością bytu w kraje dalekie, on, z głową otwartą i wolą tęgą, obok