Nie śnieżne konwalie, nie korowody łabędzie, nie wiosny płomienie błękitne! Pomódz-by mi mogła potęga olbrzymiej miłości jasnej istoty, która całą summę własnego szczęścia przeniosłaby na mnie i nie tylko pragnęła być kochanką moją, ale zarazem siostrą, piastunką, matką, opatrznością... zdrojem natchnienia, zdrojem głębokim... Nie promienistość dziecka, lecącego na blask i do słońca, ale łagodna, mleczna jasność miesięczna, rozpostarta nad głębiną wylanych i uspokojonych łez, a przytem wielkość ducha... Ale — to sen...
Byłoby to kochanie, od którego robi się cieplej i jaśniej na świecie. Poszedłbym bez lęku w tę srebrzystość czucia, pod straże bezpieczne i słodkie, pod gwiazdy...
Ona, niosąc w piersiach bezmiar miłości i przebaczenia, chłodziłaby mi skroń miękką dłonią. Przed nią jedną otworzyłbym mroczne tajniki mej duszy. Dla ran moich ona-by miała mądrość ofiarniczego serca i cichy balsam życiowego doświadczenia. W piołuny zwątpień, z analiz mych wyciągnięte, wlewałaby kropla po kropli miód przedziwnie słodkiego serca, boski nektar wzajemnej tkliwości... Z nią osiedliłbym się w krainie przestrzeni czystych i lśniących, jak koncha perłowa, jak ta gwiazda-perła, która uwięziła w sobie Danta i Beatryczę... Ale — to sen!
A w zamian za wszystkie jej bogactwa, cóżbym jej ofiarował? Chyba to, co z piękności zdobywanych światów zostało we mnie odbite, i resztę harfianej spuścizny po matce, dzwoniącą w głębiach mej duszy! Któż zresztą wiedzieć zdoła? Może-bym tą resztą mógł jeszcze kochać ogromnie!
Utrzymują niektórzy, że dla kobiety — kiedy kocha — szczęściem może być nawet cierpienie.
Czy to prawda?
Kiedy kocha!... Nie kocha mię nikt... Nie troszczyłem się o świat, i do zbudowania szczęścia nie jestem nikomu potrzebny. Nikomu. Wieszczki-gwiazdziarki gonią iskry tęczowe, grające w słonecznych falach i doglądają świętych zniczów w rodowej świątnicy — i nikt nie obraca wzroku w stronę, gdzie ciemno i duszno — i zimno...
Strona:PL Orzeszkowa+Garbowski-Ad astra Dwugłos.djvu/186
Ta strona została skorygowana.