z wyżyn zdobytych zarzucić na bezmiar firmamentu sklepienie?
Takie pytania rodzą mi się w mózgu.
Tak w przededniu świeżej, i pewno dozgonnej już pracy, biedzę się czasem i troszczę, ponieważ myśl moja i ta moja praca muszą mi wystarczać na wszystek obszar życia i zastępować wszystko, co inni posiadają na ziemi.
Chciałbym zostawić po sobie dzieło myśli wielkie i nowe, gdyż bez niego życie moje poszłoby rzeczywiście na marne.
Lecz inną jeszcze pokładam w tem nadzieję: czuję, że tylko mozół takiej pracy zdoła zasklepić i wyrównać teraźniejsze duszy mej rozdarcie, o którem mówisz, że jest poezyą duszy. Czy i mnie zaliczasz do owych dębów, rozsianych z rzadka na wodach czarnoziemu, z konarami wyciągniętymi ku czarownym widmom, w oddali rysującym się na niebie? Ach! jeżeli istotnie mam być w twej myśli takim pośród wód czarnych dębem samotnym, to nie przypuszczasz nawet, jak bardzo ten dąb jest pęknięty! Teraz dopiero, gdy ponownie trącił go zefir twego głosu, poznałem całą głębokość rany. I zaraz zastanowiłem się nad tem, jak różną bywa siła w roślinach i że niekiedy dość byłoby jednej latorośli wiotkiego powoju, aby pień dębu rozdarty uchronić od zguby.
Bo gdyby gałąź powoju, uniesiona wichrem szczerej, zwycięskiej tkliwości, nie pomna przeszkód, przemogła zapory i opadła na samotność chorego Atlasa, by mu ramię zawiązać szarfą liliowych kwiatów, Atlas mógłby ocaleć. W powoju mogłaby tkwić siła galilejskich cudów, a ognie piorunów, dla olbrzymów zgubne, zadrżałyby przed liliowością delikatnego kwiatu i spłynęłyby, bez przyniesienia szkody, po wonnej szarfie, w smołę trzęsawisk.
Tak bywa niekiedy, ale tylko w baśni. Dla mnie nawet baśni cudów nie mają. Latorośle kwietne może tęsknią czasem do posępnych dębów, lecz boją się ciemnic martwej topieli i zwijają wcześnie swe wonne kielichy...