cały ocean płaski, urągliwy, szarzyzną dławiący... Nadciąga huragan popiołów i grzebie wszystkie kwiaty. Zatruwa nawet lilię mistyczną, w ciemnicy puszcz świecącą. Znikają fata-morgana cudu, i niema Sulamity! Tam, gdzie na firmamencie pałała zorza złota, ćmi się ohydna tama, wyższa od wierchów najwyższych, zapora niebotyczna, wzniesiona z mrowia ułud...
Lepiej nie szukać meteorów piękna, by nie widzieć ich zgonów bezpłodnych! Lepiej rozwinąć skrzydła silnej woli i odlecieć daleko, daleko!
Gdzież są marzone ideały poetów waszych, kapłanki Odyna, rzucające ojców, ojczyznę i ołtarze ojczystych bożyszcz na skinienie obcego rycerza?
Gdzie kochanki Irydyonów, z obłąkaniem rozkoszy odchodzące od stołów Pańskich za sercem bluźnierstwami spalonem miłowanego szatana?
Gdzież znaleźć tak królewską wszechwładzę jestestwa i taką siłę kochania? Gdzie szukać świętej krainy, z której płyną purpury i światła takiej miłości?
Miałem nadzieję, że na emporyach życia znajdę jedną, piękną i szlachetną, która zdoła pokochać moją smutną duszę i zapomni dla niej o dawnych kochaniach, i odepchnie kajdany i wzleci, na pierś mi padnie...
Ach, gdyby ta jedna był tak silną i tak szczytną, porwałbym kochankę zdobytą i niósłbym ją na szczyt najbielszej góry, aby pokazywać mój klejnot i śniegom, i gwiazdom, i słońcom!
Alem nie znalazł.
Nadzieja niknie, jak fata-morgana.
Popełniłem śmiertelny grzech marzenia. I znam karę...
A przyszłość moja — ta leży przecież gdzieindziej.
Ciągle jeszcze błąkam się po wyżynach, słucham huku lawin i szeptów kryształowych stopionego śniegu; wciąż je-