albo stać i burzom urągać, ale nic nie zmieni faktu, że jestem sam, a serce moje puste.
Serce jest chorobą myśli. Myśl przez selekcyę wieków nabawiła się tej niemocy, a teraz na nią we mnie umarła. Zostało tylko deliryum głuchych pragnień i tęsknoty. Właśnie wtedy, gdy gwiazdy twoje gasły, we mnie zatliły się światełka lamp żałobnych nad utajonemi grobami, gdzie leżą strofy przygniecione kamieniem, lecz w pogrzebanych żywcem życie przetrwało uciski i poruszyły się w grobie, chcąc jeszcze zmartwychpowstania. Ulegam mściwym władzom, z któremi szamotałem się długo a daremnie. I w tej okrutnej godzinie pogromu jestem sam.
Dlaczego ja jeden mam cierpieć w opuszczeniu? Dlaczego nie wyciągnie się ku mnie litosna ręka, aby odegnać upiory, osłodzić cierpienie? Zazdroszczę najlichszej cząstce tych gromad, co tłoczą się przez lato na tych stokach szumiących.
Najlichszy miał dokąd wracać i powrócił do kogoś, kto razem z nim czuje i walczy. Na mnie patrzano czasem, jak na rzecz błyszczącą, ale nikt istoty swej ze mną stale nie związał. Twój i mój duch otarły się o siebie jak dwa liście niesione na wietrze: spotkały się i rozeszły. Czyś ty spytała siebie: co się z sercem mem stanie?
Więc podniosły się we mnie gęste mgły goryczy i spowiły mi przyszłość. Ta natura, pachnąca jesienią, przecieka mi do serca fermentem rozkładu. Wżera się we mnie ta sama rdza, która przylgnęła do ziemi całunem nieżywych liści. Ja, duch, niegdyś znikomością bytu niespokojny, nie gromadziłem żadnych skarbów za sobą, bo przed sobą widziałem wszystko. Dzisiaj wiem już, że wszystko leży poza mną, że nie posiadłem dla siebie nic, ani na życie, ani na wieczność.
Na dnie tych mogił, innych niż moje, przy których chcesz wytrwać na straży, musi być coś, coś jednak potężnego