Strona:PL Orzeszkowa+Garbowski-Ad astra Dwugłos.djvu/294

Ta strona została skorygowana.

wie, nic nie wie, jednak z tego właśnie cielska biorą się wszystkie koła cieni. Ściekają z nigo strugi, leją się fontanny, buchają całe rzeki ciemności. I zajmą cały świat. Ta postać przykuwa go do siebie. W ciemnych wysokościach rysuje się jej twarz. Ludzka nie ludzka, twarz bóstwa, czy zwierzęcia; wielka, potężna, bez mięśni i bez oddechu — a wszystko wiedząca. Pod skamieniałą brwią drążą się oczy bez wzroku... Sfinks! Tkwiący na wyżynie tytan zakrzepły, zabity mrozem... albo byt wyższej potęgi, bez czucia i bez snu. Pod rzutem jego cienia rwą się i toną zachodnie zorze, księżyc ginie i znika, ziemia cała kładzie się do grobu, przed tem obliczem, twardem — jak śmierć!
Teraz i on rozumie, że to już akt ostatni.
— Śmierć! Oczywiście, cóż może nastąpić innego, niż śmierć? Jednak jest mu źle bardzo, mróz kąsa mu ciało, członki ciężą, czuje się bardzo zmęczonym, w uszach dzwonią jakieś odległe wołania, czuje potrzebę snu i spokoju.
Zapomina o Sfinksie, którego łapy nad głową jego w lód się zaryły. Nęci go sen i przyzywa śmierci, bo przecież po to jedynie tu przyszedł, aby zbadać tajemnicę sąsiedztwa tych dwojga.
I oto nagle, w świecie, przeistoczonym w jedno arcydzieło rozpaczy, dzieje się rzecz straszna, żywiołowa. Kędyś, od wyniosłego kolosu-góry, wszczął się jęk i łoskot padających granatów, i wnet zawrzał szeroki okrąg atmosfery, jakby od huku tysiąca armat piekielnych, z których naraz wyrzucono pociski. Cały też chaos mas, błyszczących, ciężkich, a chyżych jak piorun, zakotłował w powietrzu i wnet rzuciły się za nim kłęby śnieżnych orkanów. Jak gdyby pół nieba zwaliło się na szczyty i glob rozpadał się w kawały pod siłą ciosu...
Kawał spadzistego lodowca, podgryziony przez mróz i przeważony śniegiem, runął wraz z brzemieniem swem do przepaści, rwąc skałę, miażdżąc spiętrzone lody, sadząc przez śnieżne zagony, i grzmiąc w rozpędzie upadku ogromnem echem pustkowia