Długo z tarrasów coraz niższych, ze stoków coraz bardziej oddalonych rozlegał się stukot rozszalałej masy, huk brył pękających, jak petardy, głuchy grzmot porywanych lawin, dudnienie głazów i świszczący grad drobnych kamieni...
Placówka Rodowskiego w połowie roztrącona, w połowie zasypana miazgą przelatującej lawiny.
W nim budzą się z ogłuszenia zachowawcze, po pradawnych przodkach odziedziczone, instynkty, i przełamują chorą niemoc nerwów. Słaba cząsteczka ludzkości, zbłąkana w mateczniki zagłady, drży teraz jak pisklę zranione, i kwili, próbuje odgarnąć śniegi i skarży się matce przyrodzie. I zaraz na pomoc przychodzą dwie podniety życia: ból i pamięć istnienia.
Zamarzłe krople znoju rażą mu ogniem rozpalone skronie. Serce bije jak młotem i cierpi pod każdą falą krwi. Strwożone ciało domaga się ratunku od mózgu i rozkazuje mu działać. Więc z letargu ciemności wstają myśli, jak rój słabiuchnych iskierek, mrowią się opuszczonym torem i starają się skupić nad życiem w kaganek jednolitego światełka. Za niemi zaś podnosi się rój inny, drobne kruszyny uczuć i zalewają kaganek oliwą żalu.
I wnet kleci się cały obraz życia. Matka, młodość, szczęście, ona, przyszłość... Matka — umarła; młodość — nie wróci; przyszłość? wszak teraz życie się kończy. Więc znów jest przy nim goniec szybkonogi, gość niewzywany, gość odtrącany — smutek. Dławi mu gardło, gniecie piersi, ściska za serce. A serce cierpi, a piersi bolą, jak otwarta rana.
Chciał wylecieć ponad innych: a kona zabity lawiną własnych myśli...
Dlaczego opuścili go wszyscy? — Czuwa nad nim, bez snu i bez czucia, brzemię złowieszczej góry, z twarzą Sfinksa, nieruchomo i bezlitośnie. Poniżej wyzierają z poza wirchów moreny nagie zębate grzbiety granitów, czarne jak noc. Lodowce mienią się sino... Czy serce jego nie umiało kochać?
Nikt po nim płakać nie będzie. Matka, ta słodka, nie