ści ślepnie, tak, jak człowiek, który wyodrębnia się z pośród wspólników swej natury i doli, cierpi od suchej pustyni.
Tyle na dziś o rozmyślaniach. Dotknąłem tylko punktów głównych, które obmontują dochodzenia trudne, zawikłane, podobne do subtelnej przędzy jedwabnikowej. Przędzy tej sam jeszcze nie rozplątałem aż do końca, lecz nie waham się ani wstydzę pokazywać jej tobie, któraś pierwsza rozpostarła we mnie mgławice nowego tworzywa.
Wśród sprzętów z egzotycznymi kształtami, fraszek wymyślnych, barw chorobliwych, oświetleń sztucznie wywołanych, stanęła przede mną narcyzem wysmukłym i białym. Wionęła mi od niej niepokalaność pól, wyziewami życia ludzkiego nietkniętych, wionęło coś ze świeżości twoich zaciszy leśnych i z wiośnianego wdzięku jabłoni, które po waszych sadach stoją w godowych sukniach z blado-różanego kwiecia. Prawem kontrastu uwypukliła się na nektarniczem tle, wśród którego ją ujrzałem, i oko moje wyodrębniło ją od otoczenia wprzód, nim zdziwienie dozwoliło mi zdać sprawę przed samym sobą z uczuć doznanych.
Stojąc przed nią, nie tylko czułem, iż mam brew ściągniętą i zły ogień w oczach, lecz ani brwi rozmarszczać, ani ognia złego w oczach gasić nie chciałem. Jej narcyzową twarz owiewał lekki rumieniec, gdy z życzliwym uśmiechem podawała mi na powitanie rękę i kilkoma słowy łagodnie przypominała czasy, w których byłem «tak nieskończenie dobrym dla jej matki». Tym sposobem mnie i siebie postawiła od razu na poziomie wyższym od banalnych zadziwień i zapytań, od tych nadewszystko wspomnień, w których tkwić mogły żądła urazy i zawstydzenia. Było w tem wiele prostoty i delikatnego taktu, za które uczułem dla niej wdzięczność.
Pomimo to zapragnąłem odejść i co prędzej zostać sam