zupełnie pozbawioną talentu. Byli okrutnie rozczarowani.
Ale wiedzieli, że probierzem dla każdej Julji jest scena balkonowa drugiego aktu. Postanowili zaczekać na nią. Jeśli w tej scenie zawiedzie, nie można się po niej niczego spodziewać.
Wyglądała czarująco, gdy się ukazała w świetle księżyca. Temu niepodobna było zaprzeczyć. Ale wymuszoność jej gry była nie do zniesienia. Z każdą chwilą pogarszała się. Ruchy jej były przeraźliwie sztuczne. W każdem słowie, które wypowiadała, odczuwało się przesadę. Wspaniały ustęp —
Ty widzisz maskę nocy na mej twarzy,
Inaczej wstydby dziewiczy zrumienił
Moje oblicze za słowa słyszane
Przez cię tej nocy! —
wygłosiła z okropną precyzją pensjonarki, która uczyła się deklamacji u lichego profesora. A gdy się przechyliła przez balkon i doszła do cudownych wierszy —
Choć się raduję tobą, nie radują
Przecież mnie śluby tej nocy dzisiejszej,
Zbyt są pośpieszne, niezwyczajne, nagłe,
Nazbyt podobne są do błyskawicy,
Której już niema, zanim zdołaliśmy
Rzec, iż się łyska. O luby, dobranoc!
Oby nam dojrzał ten pączek miłości
Pod tchnieniem lata i pięknem wystrzelił
Kwieciem do czasu, gdy się znów spotkamy —
wypowiedziała te słowa, jakby nie miały one dla niej żadnego znaczenia. To nie było zdenerwowanie. Przeciwnie, była zupełnie opanowana. To była poprostu licha gra. Zupełnie fiasko.