nikomu, dokąd się udaję. Gdybym to uczynił, straciłbym całą przyjemność. Może to głupie, ale mnie się zdaje, że wnosi to nieco romantyzm do naszego życia. Obawiam się, że uważasz mnie za przeraźliwie dziecinnego.
— Bynajmniej — odpowiedział lord Henryk, — bynajmniej, mój kochany Bazyli. Zapomniałeś pewnie, że jestem żonaty, i że urok małżeństwa polega właśnie na tem, iż czyni ono nieodzownem wzajemne łudzenie się. Nie wiem nigdy, gdzie jest moja żona, a żona moja nie wie, co ja czynię. Kiedy się spotykamy — a spotykamy się niekiedy, gdy jesteśmy gdzieś razem zaproszeni lub idziemy do księcia — opowiadamy sobie z najpoważniejszemi minami najniedorzeczniejsze rzeczy. Żona moja potrafi to doskonale — lepiej nawet, niż ja. Nigdy nie ma kłopotu z datami, mnie zdarza się to stale. Ale jeśli mnie kiedyś przyłapie, nie urządza mi z tego powodu scen. Niekiedy pragnąłbym tego; ale ona mię tylko wyśmiewa.
— Nienawidzę tonu, jakim mówisz o swojem życiu małżeńskiem, — rzekł Bazyli Hallward, podchodząc do drzwi, prowadzących do ogrodu. — pewność[1], że jesteś zupełnie dobrym mężem, a tylko wstydzisz się swoich zalet. Dziwny z ciebie człowiek. Nie mówisz nigdy nic moralnego i nigdy nie czynisz nic niesłusznego. Cynizm twój jest tylko pozą.
— Naturalność jest tylko pozą, pozą najbardziej denerwującą, jaką znam, — zawołał lord Henryk ze śmiechem; wyszli razem do ogrodu i usiedli na długiej ławce bambusowej, stojącej w cieniu wielkiego krzewu wawrzynu. Promienie słońca przenikały przez gęstwę liści. Białe stokrotki drżały w trawie.
- ↑ tekst nieczytelny, prawdopodobnie Mam pewność