Strona:PL Oscar Wilde - Portret Dorjana Graya.djvu/202

Ta strona została przepisana.

Zanadto cię ubóstwiałem. Jestem za to ukarany. I ty ubóstwiałeś siebie zanadto. Obaj jesteśmy ukarani.
Dorjan Gray odwrócił się wolno i spojrzał nań pociemniałemi od łez oczyma. — Zapóźno, Bazyli, — wyjąkał.
— Nigdy nie jest za późno, Dorjanie. Uklęknijmy i spróbujmy się modlić. Czyż nie powiedziano: „Choćby grzechy twoje były jako szkarłat, ja je białemi uczynię jako śnieg"?
— Te słowa nie mają już dla mnie znaczenia.
— Cicho! nie mów tego. Dość złego uczyniłeś w swem życiu. Boże! czyż nie widzisz, jak ten przeklęty obraz patrzy na nas zukosa?
Dorjan Gray spojrzał na obraz i nagle doznał nieposkromionego uczucia nienawiści do Bazylego Hallwarda, jakby tchnął ja w niego ten obraz na płótnie, jakby podszeptywał mu ją do ucha wykrzywionemi wargami. Opanowała go obłędna wściekłość szczutego zwierzęcia i ogarnął go do człowieka, który siedział tam przy stole, wstręt, jakiego nigdy w życiu do niczego nie odczuwał. Rozejrzał się dziko dokoła. Na malowanym kufrze nawprost niego coś błyszczało. Wzrok jego padł na to. Wiedział, co to było. Był to nóż, który przyniósł tu przed kilku dniami, aby obciąć jakiś sznur, i pozostawił przez zapomnienie. Podszedł do niego wolno, mijając Hallwarda. Gdy stanął za nim, chwycił nóż i odwrócił się. Hallward poruszył się na krześle, jakby chciał wstać. Rzucił się na niego i wbił nóż w wielkę żyłę tuż za uchem, i przyciskając głowę malarza do stołu, uderzał raz poraz.
Usłyszał zdławiony krzyk i straszliwe rzężenie duszącego się krwią człowieka. Trzykrotnie wzniosły się rozpostarte ramiona konwulsyjnie