Strona:PL Oscar Wilde - Portret Dorjana Graya.djvu/204

Ta strona została przepisana.

nemi, ciężkiemi gałęziami tam i sam. Przebiegł go dreszcz, wrócił do pokoju i zamknął okno.
Gdy doszedł do drzwi, przekręcił klucz i otworzył. Nie rzucił nawet okiem na zamordowanego. Czuł, że idzie tylko o to, aby sobie nie uświadamiać sytuacji. Przyjaciel, który namalował ten fatalny portret, przyczyna wszystkich nieszczęść, przestał żyć. To dość.
Potem spostrzegł lampę. Było to rzadkie arcydzieło maurytańskie, sporządzone z matowego srebra, inkrustowane arabeskami z polerowanej stali i wysadzane turkusami. Służący mógł zauważyć jej brak i zapytać o nią. Zawahał się chwilę, potem wrócił i wziął lampę ze stołu. Nie mógł nie spojrzeć na trupa. Jak spokojny był! Jak przeraźliwie białe były jego długie ręce! Wyglądał jak straszna figura woskowa.
Zamknąwszy za sobą drzwi, zszedł cicho po schodach. Stopnie skrzypiały i zdały się krzyczeć z bólu. Kilkakrotnie zatrzymał się wyczekująco. Nie: wszędzie panowała cisza. Był to tylko dźwięk jego własnych kroków.
Kiedy zszedł do bibljoteki, ujrzał w kącie walizkę i palto. Trzeba je było gdzieś schować. Otworzył ukryte drzwi w ścianie, gdzie przechowywał swe osobliwe przebrania i włożył tam wszystko. Później będzie je mógł z łatwością spalić. Potem wyjął zegarek. Było dwadzieścia minut do drugiej.
Usiadł i zamyślił się. Co rok — co miesiąc niemal — wieszano w Anglji ludzi za to, co on uczynił. Jakiś obłędł morderczy wisiał w powietrzu. Pewnie to któraś gwiazda czerwona nazbyt się zbliżyła do ziemi... A jednak czy było jakieś świadectwo przeciw niemu? Bazyli Hallward opuścił jego dom o jedenastej. Nikt go nie widział