i powiewnemi zasłonami. Same wiersze wyglądały jak owe proste, turkusowo-błękitne linje, biegnące za człowiekiem, gdy jedzie na Lido. Nagłe błyski barw przypomniały mu lśnienie ptaków o opalowych i irysowych gardziołkach, latających dokoła wysokiej Campanili, lub z wdziękiem i powagą kroczących dumnie pod ciemnemi, zapylonemi arkadami. Przechyliwszy się wtył z nawpół przymkniętemi oczyma, powtarzał raz poraz: —
„Devant une façade rose,
Sur le marbre d'un escalier".
Cała Wenecja była w tych dwóch wierszach. Wspomniał jesień, którą tam spędził, i niezwykłą miłość, która popchnęła go do obłędnych, czarownych szaleństw. Każda miejscowość ma własny romantyzm. Ale Wenecja, jak i Oksford, zachowała tło dla romantyzmu, a dla prawdziwego romantyka tło jest wszystkiem albo prawie wszystkiem. Bazyli był z nim tam przez pewien czas i nie posiadał się z zachwytu nad Tintoretem. Biedny Bazyli! jakie to straszne, umrzeć w taki sposób!
Westchnął i wziął znowu książkę do ręki, szukając zapomnienia. Czytał o jaskółkach, wlatujących i wylatujących z kawiarenki w Smyrnie, gdzie hadżowie liczą swe bursztynowe różańce, a kupcy w turbanach palą długie fajki i rozmawiają z sobą poważnie; czytał o obelisku na Place de la Concorde, który płacze granitowemi łzami na swem samotnem bezsłonecznem wygnaniu i tęskni za pokrytym lotosami Nilem, gdzie są sfinksy i różowe ibisy i białe sępy ze złotemi szponami i krokodyle o małych, berylowych