Strona:PL Oscar Wilde - Portret Dorjana Graya.djvu/221

Ta strona została przepisana.

— Dziękuję, sir, — rzekł służący, wychodząc.
— A teraz, Alanie, nie mamy chwili do stracenia. Jaka ciężka jest ta skrzynka! Zaniosę ci ją. Ty weź resztę. — Mówił szybko, tonem rozkazującym. Campbell czuł się zwyciężony. Wyszli razem z pokoju.
Gdy stanęli na najwyższej platformie schodów, Dorjan wyjął klucz i przekręcił go w zamku. Potem zatrzymał się a wyraz zmieszania zjawił się w jego oczach — Sądzę, że ja mogę nie wchodzić, Alanie, — szepnął.
— To mi obojętne. Nie jesteś mi potrzebny, — odparł Campbell chłodno.
Dorjan uchylił drzwi do połowy. Ujrzał przytem ohydną twarz na portrecie w świetle słonecznem. Przed obrazem leżała na podłodze zasłona. Przypomniał sobie, że poprzedniej nocy po raz pierwszy w życiu zapomniał zasłonić fatalne płótno. Chciał już rzucić się naprzód, gdy nagle cofnął się ze zgrozą.
Co to za ohydna, czerwona rosa, wilgotna i błyszcząca, świeciła na jednej ręce, jakby krwawy pot wystąpił z obrazu? Jakie to było straszne! — tem straszniejsze w tej chwili, gdy milczący trup siedzi ciągle przy stole, ten trup, którego groteskowy cień na poplamionym dywanie wskazuje, że nie poruszył się, że był jeszcze tam, gdzie wczoraj.
Zaczerpnął głęboko oddechu, otworzył drzwi nieco szerzej i z odwróconą głową, z oczyma wpół przymkniętemi wszedł szybko do pokoju, zdecydowany ani razu nie spojrzeć nawet na zmarłego. Potem schylił się, podniósł złoto-purpurową kapę i zarzucił ją na obraz.
Zatrzymał się, bojąc się odwrócić, utkwiwszy wzrok w deseniu wiszącej przed nim