Strona:PL Oscar Wilde - Portret Dorjana Graya.djvu/239

Ta strona została przepisana.

na, gdy Dorjan przechodził. Człowiek spojrzał na nią przerażony i zapiszczał.
Na końcu sali były małe schodki, prowadzące do ciemnego pokoju. Gdy Dorjan przeskoczył trzy stopnie, uderzyła go ciężka woń opjum. Zaczerpnął głęboko oddechu, a nozdrza jego zadrgały z rozkoszy. Kiedy wszedł, jakiś młodzieniec o miękkich, żółtych włosach, pochylony nad lampką, aby zapalić długą wąską fajkę, spojrzał na niego i z wahaniem skinął głową.
— Ty tutaj, Adrjanie? — szepnął Dorjan.
— A gdzież miałbym być? — odparł młodzieniec obojętnie. — Nikt nie chce więcej mówić ze mną.
— Myślałem, że opuściłeś Anglję.
— Darlington nie przedsięweźmie przeciw mnie nic. Brat mój ostatecznie zapłacił weksel. George także ze mną nie rozmawia... Wszystko mi jedno! — dodał z westchnieniem. — Póki się to ma, nie potrzebuje się przyjaciół. Myślę, że miałem już za wielu przyjaciół.
Dorjan drgnął i rozejrzał się po groteskowych postaciach, leżących dokoła na zwyczajnych materacach w fantastycznych pozach. Powyginane członki, otwarte usta, nieruchome, matowe oczy fascynowały go. Wiedział, w jakich niebiosach oni cierpieli, jakie ponure piekła uczyły ich tajemnic nowych radości. Szczęśliwsi byli pod tym względem od niego. On był w więzieniu myśli. Pamięć, niby ohydna choroba, pożerała jego duszę. Od czasu do czasu zdało mu się, że widzi spoglądające na niego oczy Bazylego Hallwarda. Ale czuł, że nie może tu pozostać. Obecność Adrjana Singletona niepokoiła go. Chciał być w miejscu, gdzie nikt nie wiedział, kim jest. Chciał uciec przed sobą samym.