Strona:PL Oscar Wilde - Portret Dorjana Graya.djvu/240

Ta strona została przepisana.

— Idę do innego lokalu, — rzekł po chwili.
— Ku dokom?
— Tak.
— Jest tam pewnie twoja warjatka. Tu jej już ścierpieć nie mogą.
Dorjan wzruszył ramionami. — Zmęczyły mię już kobiety, które kochają. Kobiety, które nienawidzą, są daleko bardziej zajmujące. Przytem materjał jest lepszy.
— Zupełnie ten sam.
— Wolę go, napijmy się. Potrzeba mi czegoś.
— Mnie niczego nie trzeba, — mruknął młodzieniec.
— Chodź, chodź.
Adrjan Singleton podniósł się ociężale i podszedł z Dorjanem do szynkwasu. Drab w zniszczonym turbanie i brudnym surducie skrzywił się w uśmiechu na powitanie, stawiając przed nimi butelkę wódki i dwa kieliszki. Kobiety zbliżyły się i zaczęły szwargotać. Dorjan odwrócił się do nich tyłem i głosem ściszonym rzekł coś do Adrjana Singletona.
Złośliwy uśmiech skrzywił twarz jednej z kobiet.
— Bardzośmy dziś dumni, — rzekła drwiąco.
— Na Boga, nie mów dzisiaj do mnie, — zawołał Dorjan, tupiąc nogą w podłogę. — Czego chcesz? Pieniędzy? Masz. Tylko nie mów do mnie.
Dwie czerwone iskry zabłysły na chwilę w opuchłych oczach kobiety, ale zgasły natychmiast, a oczy jej odzyskały poprzedni szklany i tępy wyraz. Odrzuciła głowę w tył i pożądliwemi palcami zgarnęła monety ze stołu. Towarzyszka jej patrzała na nią z zazdrością.