świecił na trawie, niby gródki soli. Niebo było odwróconą czarą z błękitnego metalu. Cienka warstwa lodu otaczała płytkie jezioro, porosłe sitowiem.
Na skraju lasu sosnowego spotkał Sir Geoffrey'a Cloustona, brata księżnej, który wyrzucał właśnie z dubeltówki dwa puste naboje. Dorjan wyskoczył z powozu, rozkazał woźnicy odprowadzić konie do domu i poszedł naprzeciw swego gościa po zwiędłem, splątanem poszyciu.
— Dobre miałeś polowanie, Geoffrey'u? — zapytał.
— Nieszczególne, Dorjanie. Myślę, że większość ptactwa wyleciała w pole. Spodziewam się, że po lunchu, gdy przejdziemy na nowy teren, będzie lepiej.
Dorjan wlókł się obok niego. Ostre, aromatyczne powietrze, brunatne i czerwone światełka, igrające w lesie, ochrypłe głosy naganiaczy, rozlegające się od czasu do czasu, donośne strzały fuzyj, następujące po nich, wszystko to upajało go i dawało mu poczucie wspaniałej wolności. Ogarnęła go beztroska szczęścia, obojętność radości.
Nagle z gęstej kępy starej trawy, o jakieś dziesięć jardów przed nimi, wyskoczył zając o nastawionych czarno nakrapianych słuchach i długich skokach. Biegł wprost ku gęstwie olch. Sir Geoffrey złożył się, ale we wdzięcznych ruchach zwierzątka było coś, co oczarowało Dorjana do tego stopnia, że zawołał: — Nie strzelaj, Geoffrey'u. Pozwól mu żyć.
— Co za nonsens, Dorjanie! — uśmiechnął się jego towarzysz, a gdy zając skoczył w gęstwinę, wypalił. Rozległy się dwa krzyki, śmier-
Strona:PL Oscar Wilde - Portret Dorjana Graya.djvu/256
Ta strona została przepisana.