Bał się poruszyć, bo chciał, aby mu się kość zrosła jak najprędzej.
Coś mówiło mu, że należy się z tem śpieszyć.
Rodzeństwo i starzy dostarczali mu żab i myszy, on zaś łykał to wszystko i stał wytrwale, chociaż nogi mu cierpły.
Powoli zaczął latać. Narazie niedaleko, ostrożnie, potem już dalej i dłużej.
Pewnego razu, a było to już w końcu sierpnia, nad wioską, lasem i łąkami począł krążyć jakiś nieznajomy bocian.
Długo zataczał ogromne koła, trąbił przeciągle i klekotał rozgłośnie.
Boćki z całej okolicy odpowiadały mu krótkiemi i trwożnemi dźwiękami.
Bocian odleciał dopiero nad wieczorem.
Następnego dnia bociany zaczęły się zlatywać na ścierniska za lasem. Zbierały się do kupy młode, dorosłe i bardzo już stare, mocno wyłysiałe boćki.
Przybywało ich coraz więcej i więcej.
Syczały i klekotały zawzięcie, jakgdyby się naradzały o czemś niezmiernie ważnem.
Strona:PL Ossendowski - Daleka podróż boćka.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.