Jak postanowił, tak też i uczynił.
Kąpał się w Bzurze dwa razy dziennie, wygrzewał skrzydło w gorącym jeszcze piasku, odnajdywał i łykał jakieś zioła, a codzień robił coraz dłuższe i dłuższe przeloty.
Starał się przytem wcale nie machać skrzydłami. Na tę sztukę zwrócił przedewszystkiem uwagę.
Szukał wiatru na różnych wysokościach, a znalazłszy, rozwijał skrzydła jak najszerzej i sunął z prądem powietrza, zawieszony nad ziemią.
Wprawiał się w tej sztuce codziennie i bardzo starannie.
Bociany odleciały już, lecz Łobuz nie myślał o tem i wciąż się trenował, uparcie i mądrze.
Nie śpieszył się zbytnio z odlotem.
— Jedzenia mam w bród, słońce przypieka porządnie, każdy spędzony tu dzień dodaje mi nowych sił... Zaczekam jeszcze, a potem wzbiję się wysoko i w jeden dzień odrobię tyle, ile one przeleciały — w trzy!
Tak rozmyślał młody bociek.
Dopiero, gdy zaczął dąć porywczy, zimny wiatr, Łobuz postanowił rozpocząć swoją wędrówkę.