Krzaki gięły się do ziemi, gałęzie drzew skrzypiały.
Od północy pełzła po niebie ciemna, niby z ołowiu chmura.
Raz po raz rozświetlały ją od wewnątrz migotliwe błyskawice.
Dobiegały zdaleka głuche pomruki grzmotów.
Bociek już wiedział, że to burza nadciąga.
Należało się śpieszyć i natychmiast, ani chwili nie zwlekając, rozpocząć nowy lot.
Jakiś głos ostrzegawczy podszeptywał mu, że ciężko jest i niebezpiecznie lecieć w burzę, gdy porywczy wicher zacznie rzucać nim, jak nic nieważącem piórkiem lub suchym liściem, oderwanym od drzewa.
Do tego przyłączyłaby się zapewne ulewa. Mokre pióra nie trzymałyby go już tak dobrze w powietrzu.
Kto wie, czy wicher nie cisnąłby go na skały, a może nawet wrzucił do jeziora, których kilka widział już z wyżyn swego lotu?
Nie namyślając się długo, przebiegł kilkanaście kroków i nagle podstawił
Strona:PL Ossendowski - Daleka podróż boćka.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.