Dwa słonie wyszły z wody i jęły deptać go i tratować grubemi nogami.
Po chwili krokodyl zniknął, bo ciężkie, silne zwierzęta wtłoczyły go w rozmiękłą, grząską ziemię.
— Oho, ale kiepskie z niemi żarty! — pomyślał Łobuz i nagle poczuł, że gałąź, na której stał, drżeć zaczęła i chwiać się.
Obejrzał się.
Spostrzegł węża...
Tak, był to wąż! Znał te płazy, bo tyle już węży przełknął na wilgotnej łące, co zbiegała od lasu ku Bzurze.
Tego jednak węża nie mogłoby przełknąć dwadzieścia nawet bocianów!
Gruby był, jak ramię Stasiowego ojca, który niegdyś szedł za pługiem, a — długi!...
Chyba tak długi, jak stodoła, gdzie młody bocian pozostawił swoje gniazdo.
Ciemno-szary, w czarne plamy i pręgi, owinął się koło grubej gałęzi i, oblizując się długim, cienkim językiem, wbijał w stojącego ptaka nieruchome, żółte ślepie.
Strona:PL Ossendowski - Daleka podróż boćka.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.