Gdyby bociek wiedział, ile ptaków, małp i innych mniejszych zwierząt dusi i łyka silny „pyton tygrysiasty“, czyhający na zdobycz w trawie i na drzewach, dopieroby zrozumiał, jak wielkiego uniknął niebezpieczeństwa.
Widocznie jednak czuł to, bo nasłuchiwał czujnie i przebijał wzrokiem mrok nocny.
Na szczęście wypłynął księżyc i oświetlił okolicę, a świecił tak jasno, że bociek mógł dojrzeć w trawie stadko rdzawych kuropatw, a pod krzakiem drugie, z kilkunastu dzikich perliczek złożone.
Ptaki spały, wcisnąwszy głowy pod skrzydła.
Dokoła panowała cisza. Nic jej już nie mąciło, bo owady nawet umilkły, a nietoperze odleciały ku osiedlom ludzkim i nad rzekę.
Coraz większy spokój ogarniał Łobuza. Powieki mu się kleiły. Głowa ciężyła i opadała.
Wreszcie wsunął dziób pod skrzydło i usnął.
Niedługo jednak udało się spać bocianom.
Strona:PL Ossendowski - Daleka podróż boćka.djvu/88
Ta strona została skorygowana.