Strona:PL Ossendowski - Drobnoludki.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

Kloc gwałtownie poruszył się i potoczył.
Na jednym jego końcu błysnęły złe, czerwone oczy.
Rozwarła się długa, wąska paszcza, obsadzona ostremi, spiczastemi zębami.
Grzebieniasty ogon z wściekłością smagał wilgotny piach.
— Uciekaj, uciekaj! — wrzeszczały boćki, zrywając się do lotu. — To drapieżny krokodyl...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Córeczko, co ci się przyśniło? Dlaczego tak krzyczysz? — pytała zaniepokojona mamusia, biorąc dziewczynkę na ręce. — Co ci jest, moje dziecko?
Dziewczynka opowiedziała mamusi, jak przyleciała z boćkami nad Nil, jak smakowała jej trzcina cukrowa, aż nagle drgnęła i zaczęła oglądać się na wszystkie strony, szepcąc drżącym głosem:
— Matuchno, matuchno, uciekajmy, bo gdzieś tu zaczaił się krokodyl!
Długo jeszcze nie mogła dziewczynka uwierzyć, że był to tylko sen, w którym, niby na jawie, powtórzyło się wszystko, o czem z wieczora opowiadała dzieciom mama.