Strona:PL Ossendowski - Drobnoludki.djvu/3

Ta strona została uwierzytelniona.
DROBNOLUDKI.

Cicho było na wysokiej górze.
Po ciemnem niebie płynął księżyc. Chociaż bladą miał twarz, — świecił jednak jasno. Migotały gwiazdki. Na wyżynie bez szmeru ślizgały się białe obłoczki.
Nagle coś się poruszyło na odłamku kamienia.
Był to mały człowieczek — tak mały, że takich dwudziestu zmieściłoby się na dłoni. Wgramolił się na kamień, i, przystawiwszy dłonie do ust, pisnął:
— Hej, hej! Przybywajcie, bracia! Do pracy! Do pracy!
Z każdej szczeliny w skale, z norek w ziemi, z kępek trawy wybiegły tysiące karzełków. Miały na sobie szare, obcisłe ubranka, okrągłe czapeczki i buciki z cholewkami. W rączkach trzymały malutkie młoteczki, ostre kilofiki, toporki i rydelki.