Strona:PL Ossoliński Józef Maksymilian - Wieczory badeńskie.djvu/025

Ta strona została przepisana.
—  13  —


do Piotra; tymczasem co tchu uderzyli w nogi. Im chyżej uciekają, tém ich żywiéj coś goni, a chrzęst żelaz śmigał ich coraz bliżej po uszach. Tyle śmiałości nie mieli, co żona Lota, iżby się obejrzeli. Zawołało: postójcie!... Nie postali – padli. Ów ślusarz jak wyszedł był, szedł sobie i szedł. Pod szubienicami już dwóch tylko łotrów widział, pomyślał: z szubienicy Dyzma trafił do nieba – westchnął wieczny odpoczynek, nie gorzała na nim jak to mówią czapka. Zdybnie dwóch na gościńcu pokotem leżących; rozumiał, że usłyszawszy jak na nich wołał: postójcie! legli sobie i czekali go.
Właśnie jutrzenka, rymotwórczym stylem mówiąc, wynurzała z żałobnych obłoków różowe palce, wszakże i słońce pierwéj ciemny płaszcz ze świata zdarłszy, okazało co czarne czarném, nim się ich dotrzeźwił. Długo niechcieli i dniu jaremu i swoim oczom wierzyć, iżby to był kramarz, którego przed sobą oglądali. W gospodzie pokazał im się aniołem z nieba, gdy swoje rupiecie sprzedawszy tak hołyszów uraczył, że za piecem u żyda, w trójkę na jednéj ławie, całą noc i cały dzień przespali.



CEROGRAF.

Ciężko żeby się komuś gorzéj powodziło, jak jakiemuś tam panu Komornikiewiczowi jednego poniedziałku. Padł as do piątki, po asie król, precz z przed niego kupka złota. Wetuje… do czwórki dziesiątka… Idą… i