Strona:PL Ossoliński Józef Maksymilian - Wieczory badeńskie.djvu/094

Ta strona została przepisana.

zniewolić do téj wyprawy dwóch sążnistych hajduków, którzy drżeli odbywając ją, acz mieli w ręku berdysze i latarnie; ani nawet donieśli szóstaka, tylko go z tak daleka, jak mogli docisnąć, rzucili. Stach, jak tylko powrócili, kopnął się w te tropy, jakby go kto na sto koni wsadził, pytając się tylko, czyli tam już kto szóstaka położył? Naprzerzucał się kości, rozsypał kilka trupich głów, namacał szóstaka i śmiejąc się przyniósł go w zębach. Brawo dano chłopcu. Chłopiec zzuchwalony, z najgrawaniem i wydrzeźnianiem pokazywał Jasiowi, tkając mu w oczy swoją zdobycz. Jaś bojąc się jego samego, że się o trupy ocierał, ani śmiał spojrzeć na cmentarzowy pieniądz; krył się pod matuli fartuszek, wreszcie pod piecem się usadowił, zkąd wyjść nie chciał. Pana Podczaszego rozgniewało tchórzostwo syna. Na przekór mu przechwalał Stacha. Ten to chłopak, głaszcząc go pod brodę rzekł: swego czasu pewnie się Hajdamaka i Tatarów nie zlęknie. Przymówka uszczypnęła panią matkę Jasiowa, i jak to kobiety przebiegłe, usadziła się Stachowi rogów przytrzeć. Nuż go wyzywać, żeby jeszcze raz sztuki dokazał. Stach nie wymawiał się, tylko się targował o drugiego szóstaka.
Tymczasem jejmość podbechtała jednę z swoich bab, żeby odziawszy się białą plachtą, poszła śmiałka postraszyć. Cały dworski i folwarczny frauencymer, konwojował bochaterkę. Stach grzebiąc w kostnicy, postrzegł wprost cmentarza opodal coś białego. Opuszcza na chwile kwerendę, łap z pod rąk pierwszą trupia głowę i buch nią prosto w łeb babie. Zleciała z kul; dociera na miejsce, ściga, chwyta. Baba rozumiejąc, że się wszyscy nieboszczykowie na nią porwali, nuże kłusować nie patrząc za siebie.