Strona:PL Ossoliński Józef Maksymilian - Wieczory badeńskie.djvu/095

Ta strona została przepisana.

Wlecze ja za sobą, nawet już i nie na pół żywa, chełpi się, że djabłu dał po łbie, i co tchu leci po szóstak; ani długo mitreżąc, prawie w okamgnieniu, znowu przybywa nie z próżnemi rekami. Pan Podczaszy, na złość swojej żonie, jeszcze mu więcéj za tą raza klaskał. Zagaiła się rozmowa o wychowaniu dzieci, w której nie litościwie, nagana macierzyńskich pieszczot, uszy pani Podczaszyny prześmigano. Między wielu przykładami, wyprowadzono na plac i owego Spartańczyka, któremu gdy raz jakiś bies zastąpił drogę, obces do niego rzucił się z wyniesioną włócznia, mówiąc: »Chceszli jeszcze raz umrzeć?« Pani Podczaszynie wszystko było nie do smaku. Wyniosła się z swoim Jasiem, udając, że miała coś do czynienia. Pan Rewizór, ojciec Stacha, acz nie czytał Russowego Emila, i osiwiał był już gdy nastała komissya edukacyjna, tłumaczył się rozsądnie z ćwiczenia, które mu dał. „Ja tak myślę,“ rzekł „że chłop będzie dobrym, byleś go chłopcem nie zepsuł. Przodkowie nasi jak wiele, tak i to do rzeczy powiedzieli, że czego się skorupa świeża napije, tém i na starość traci. Mamek i dyrektorów do mego Stacha nie trzymałem, ani starczyło mnie na to, a widzicie, że Stach z łaski Boskiéj nie dźwiga za plecami bukładu; nie wiele umie: nie umie też i tego, co szkoda umieć; zawszem ja mu powtarzał: Boga się bój i kochaj, a kiedy żyjesz poczciwie, jak on przykazał, możesz nie dbać na djabła. Tak ja z moim Stachem postępowałem, jak z lękliwym koniem; kiedy się czém spłoszył, musiał aż na samo miejsce docierać i przekonać się, że go tam nic nie zje. Wierzajcie mi panowie, że póki to było w zwyczaju, że po domach ślacheckich stawiali wypychanych hołdodrajdów, a im dzieciuch albo zawój ścinał, albo kiszki paproszył, nie dbał nie Polak na Tatarzyna. Jak zaczęto