Strona:PL Ostatnie dni świata (zbiór).pdf/59

Ta strona została przepisana.

krzykiem krążyły ptaki, zimny wiatr podnosił obłoki szarego kurzu nad zeschłą ziemią, w oddali płonęły nad Heljopolisem ognie elektrycznych słońc, a światło ich wydawało się jakieś trupioblade.
W pobliżu miasta zdarzył się nam wypadek; w maszynie coś się zepsuło i bylibyśmy zmuszeni jaknajprędzej opuścić się na ziemię. Staliśmy na polanie, oświetlonej ogniami Heljopolisu. Z jednej strony biegł głęboki wąwóz, gdzie w dole szumiał niewidzialny potok, — z drugiej strony wznosił się nawpół rozebrany budynek, otoczony rozwalonym płotem. Podczas, gdy maszynistka majstrowała koło aeroplanu, podszedłem parę kroków w kierunku wąwozu i wpadłem prawie na jakiegoś człowieka, siedzącego na zrębie studni. Po ubraniu jego poznałem natychmiast, że mam przed sobą jednego z tych ludzi, co to nie zerwali jeszcze wszelkich stosunków z miastem, mieszkali zaś bądź w dzikich polach, bądź też na odległych, brudnych przedmieściach. Gdy człowiek ten podniósł głowę i uważnie na mnie spojrzał, domyśliłem się, że musi być albo chory, albo też oddawna już nic nie jadł.
— Co tu robicie? — zapytałem, aby coś powiedzieć.
Włóczęga wzruszył ramionami.
— Nie rozumiem, po co zadaje mi pan to pytanie, ale jeśli to pana może zająć, chętnie odpowiem: wyszedłem za miasto, żeby zobaczyć kometę.