Strona:PL Ostatnie dni świata (zbiór).pdf/69

Ta strona została przepisana.

Zasnąłem, nie rozbierając się, a kiedy się zbudziłem, słońce jaskrawym blaskiem zalewało cały pokój.
Koło łóżka stał przyjaciel mój, malarz Wayttman. Palto miał podarte, kapelusz pokryty kurzem; ręka, w której trzymał szklankę z wodą, drżała, a w kostce obwiązana była białą, jedwabną chusteczką, z krwawemi plamami.
W jasno oświetlonym pokoju, gdzie wszystko stało na właściwem miejscu, obok wysokiego zwierciadła w kryształowych ramach, czarna postać Wayttmana stanowiła żywe przypomnienie tego chaosu i popłochu, jaki panował tam, za oknami.
Artysta wniósł tu ze sobą cząstkę tego zamieszania i nagle, porządnie ułożone książki na etażerce koło łóżka, dywany, obrazy, meble, wszystko stało się bezsensowne i niewłaściwe.
Miałem wrażenie, że oto lada chwila przez otwarte drzwi, któremi wszedł Wayttman, wedrze się burza i cały pokój zdruzgocze na miazgę.
— Wstawaj prędko i ubieraj się, — rzekł mój przyjaciel. — Z dzikich pól idą na miasto ludzie, straszniejsi od komety. Całą noc spędziłem na kresach. Rozgromiono tam już setki domów. Podle ginie ludzkość; tchórzliwe, głupie stado! Myślę, że kometa zjawia się w samą porę.
Kiedyśmy już mieli wychodzić z domu, Wayttman z całej siły uderzył laską w lustro, a błyszczące szkło z wesołym brzękiem posypało się na podłogę.