Strona:PL Owidiusz - Przemiany.djvu/173

Ta strona została przepisana.

Zdaleka go na polu widzi Oreada;
Staje, krótko Cerery rozkazy przekłada.
Nie zbliża się do Głodu i choć krótko zbawia
I z znacznej odległości, z czem przybyła, sprawia,
Już go czuje w swem wnętrzu, zwraca prędko smoki
I w kraj bitnych Tessalów pędzi przez obłoki.
Choć Głód zawsze przeciwnym bywał zbóż bogini,
Teraz jednak jej woli chętnie zadość czyni.
Wiatr go do świętokradcy przenosi mieszkania.
Już ziemię, snem ujętą, noc płaszczem osłania,
Już we śnie Erysychton głębokim spoczywa.
Zbliża się Głód do łoża, skrzydły go okrywa;
Zaraz trucizna usta, piersi, brzuch osiadła
I wnet nieposkromioną wzbudza żądzę jadła.
Głód, spełniwszy zlecenia, porzuca świat żyzny
I prędko do ubogiej pówraca ojczyzny.
Jeszcze słodkim spoczynkiem krzepił Morfej miły
Dzienną pracą znużone świętokradcy siły,
Już mu we śnie się zdaje, że do uczty siada:
Próżno ustami rusza, ząb na ząb zakłada;
Próżno męczy mu gardło chęć pokarmów dzika,
Zamiast potraw czcze tylko powietrze połyka.
Głód się wzmaga stokrotnie, gdy go sen porzuca,
Pożera spiekłe ciało, wnętrzności i płuca.
Wyludniają dla niego las, powietrze, stawy:
Żali się jeszcze na głód, choć widzi potrawy.
Po ucztach, uczt chce nowych. Coby wystarczało
Dla miast i ludów całych, dla niego za mało.
Jak morze, co tysiączne pijąc rzeki z ziemi,
Im więcej pije, tem mniej nasyca się niemi;
Jak ogień, co wzrastając, z wzrostem pożywienia