Tym smutny obraz dzieci żal okropnie kryśli,
Ceiks za żoną tęskni, o niej jednej myśli,
Za nią wzdycha, a przecież szczęśliwym się mniema,
Że drogiej Alcyony teraz przy nim niema.
Chce raz jeszcze ojczyznę pożegnać wejrzeniem,
Złączyć westchnienie do niej z ostatniem westchnieniem.
Lecz gdzież ją ujrzeć zdoła? I ciemność i burza
W cieniach podwójnej nocy cały świat zanurza.
Silny wicher maszt łamie razem z nawy styrem,
Bałwan, wzdąwszy się na nie, i skręcony wirem,
Z dumą zwycięscy patrzy na niższych wód łono.
Jakgdyby górę jaką, z posad wyruszoną,
Wszechwładny cisnął w morza bezdenne otchłanie,
Z takim łoskotem okręt zapadł w oceanie.
Z nim tonie część wędrowców, nie ujrzą już słońca,
W morzu przeznaczonego doczekawszy końca;
Inni na szczątkach nawy chcą życie zachować.
Tą dłonią, którą Ceiks zwykł berło piastować,
Chwyta się deski. Próżno ojca, teścia wzywa,
Zawsze mu jest na oczach żona nieszczęśliwa,
Pragnie, by wiatr przynajmniej przyniósł jego ciało
Na jej brzegi, by pogrzeb z rąk przyjaznych miało.
Gdy płynącemu grożą bałwany wzburzone,
O Alcyonie mówi, wzywa Alcyonę,
Jak gdyby miał nadzieję, że jej imię samo
Będzie dla wzdętej fali dość potężną tamą.
Wtem bałwan, spiętrzon, runie i męża pochłania.
Ojciec[1] w onym dniu ciemny był do niepoznania,
- ↑ Apollo, bóg słońca.