Strona:PL Owidiusz - Przemiany.djvu/242

Ta strona została przepisana.

Gdy się jeszcze tym cudom przyglądają z wstrętem,
Cyrce ich jadowitym uderzyła prętem,
Za którego dotknięciem każdy kształt swój traci
I w lot w różnego zwierza zjawia się postaci.
Już Feb sięgał, zachodząc, tarteskiego brzega[1],
A Kanenta małżonka jeszcze nie postrzega:
Daremnie go wygląda i sercem i okiem.
Rozbiegają się słudzy po lesie szerokiem,
Rozbiega się lud wszystek. Rozpaczą przejęta,
Nie dosyć, że się łzami zalewa Kanenta,
Że szarpie z żalu włosy, tracąc już nadzieję,
Lecz zwiedza w obłąkaniu i pola i knieje.
Sześć nocy, sześć dni całych bezsennie strawiła;
Gdzie ją niosła miłości niewstrzymana siła,
Biegła bez pożywienia przez góry i gaje.
Smutkiem, drogą zwątlona, aż nad Tybrem staje.
Tam się, biedna, na zimnej, położywszy skale,
Ze łzami zaprawione bólem śpiewa żale.
Tak łabędź cienkim głosem pieśń grobową nuci,
Gdy już z żalem przeczuwa, że życie porzuci.
Wkrótce jej młode ciało płynną postać bierze,
Roztapia się w powietrzu i niknie w eterze.
Dotąd pamiątka miejsca przeżyła w podaniu
I w danem przez Kameny Kanenty nazwaniu[2].


  1. »tarteski brzeg« — hiszpański (od fenickiego miasta Tartessus na zachodnim brzegu Hiszpanji).
  2. Pod Rzymem, za bramą kapeńską (porta Capena) był gaj, w którym czczono Kameny, prorokujące boginie śpiewu; w gaju tryskało źródło czystej i zdrowej wody, którego nimfami opiekuńczemi były również Kameny.