stara Horot, której nieradność dostarczała pani Offarel nieprzebranego materyału do rozmowy, odchodziła zwykle o dwunastej. Żywy rumieniec radości oblał bladą zazwyczaj twarz Rozalii, gdy onieśmielona nieco, witała ukochanego:
— Jakiś pan dobry, że przyszedłeś zaraz zdać nam sprawę z wczorajszego przedstawienia! Wprowadziła młodego człowieka do jadalnego pokoju, którego jedyne okno wychodziło na północ. Niemiłe sprawiał wrażenie ten pokój przyciemniony i zimny w dodatku, bo z oszczędnością do skąpstwa niemal posuniętą, pani Offarel zastępowała wydatek na drzewo, ciepłemi mitenkami i watowemi pelerynkami dla siebie i córek.
— Jesteśmy, jak pan widzi, zajęte rachowaniem bielizny — odezwała pani Offarel, podsuwając krzesło gościowi.
Istotnie też na stole leżał stos świeżo upranej bielizny męzkiej i damskiej. Półcień, panujący w pokoju, nadawał niebieskawy odcień perkalom i creassom, zastępującym zbyt kosztowne płótno. Bielizna ta, nie odznaczająca się wytwornością, była wymownym dowodem ubóstwa całej rodziny, w pończochach, pięta stanowiła nieledwie: jedną cerę, koszule były łatane, kołnierze i mankiety wystrzępione i dawno wyszłe
Strona:PL P Bourget Kłamstwa.djvu/115
Ta strona została przepisana.